31.12.2022
No items found.

Odszedł przyjaciel Alfonsa Nossola

Papież Benedykt XVI nie żyje

Przyszły papież Benedykt XVI - kardynał Josef Ratzinger - odwiedzał Górny Śląsk wielokrotnie. Chętnie deklarował się jak przyjaciel mieszkańców tej ziemi i miło ich też później wspominał. Na Górnym Śląsku bywał na zaproszenie osobistego przyjaciela, arcybiskupa Alfonsa Nossola. Obaj wybitni teolodzy przyjaźnili i wzajemnie inspirowali się całe dziesięciolecia. Ratzinger był później pierwszym od setek lat Niemcem, który został papieżem. Niżej cytujemy wystąpienie arcybiskupa Nossola na konferencji poświęconej wizycie Benedykta XVI w Polsce. Odbywała się ona w marcu 2011 roku w Kamieniu Śląskim.

Papież Benedykt XVI i Alfons Nossol

Moje spotkania z Benedyktem XVI

Z Kardynałem Ratzingerem, późniejszym Benedyktem XVI zetknąłem się wcześnie, jako młody pracownik Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Nie tyle z nim osobiście, co jego publikacjami, a zwłaszcza z książką „Einführung in das Christentum", którą już wówczas zdobyłem w oryginale. Była to książka, która moje teologiczne poszukiwania znacznie poszerzyła i stała się podstawą mojej pracy dydaktycznej.

Na uniwersytecie w Lublinie prowadziłem zajęcia wspólnie z księdzem Napiórkowskim, Franciszkaninem, z teologii systematycznej, dogmatycznej i historii dogmatów wiary. Był to przedmiot trudny i studentów mieliśmy ponad pięciuset na tych wykładach. Wszystkich ich trzeba było potem egzaminować, ale traktowaliśmy to zadanie poważnie. Czasami zdarzało się, że ktoś przychodził z prośbą, żeby mu wpisać ocenę niedostateczną, ale nawet takiej nie dawaliśmy od razu, ponieważ dwója też jest oceną. Wtedy to dowiedziałem się od jednej ze studentek, że jestem „Prinzipienreiter". 

Punktem wyjścia do tych wykładów była wspomniana praca Ratzingera „Einführung in das Christentum" (“Wprowadzenie do Chrześcijaństwa”), która ukazała się w 1968 roku. Zainteresowałem się tą pozycją z inspiracji Karola Wojtyły, późniejszego Ojca Świętego, Jana Pawła II. Wspólnie zastanawialiśmy się w tym czasie, kto ówcześnie był największym, najbardziej twórczym autorytetem w Niemczech w obszarze teologii. Ale już wówczas nie mieliśmy wątpliwości, że za największy autorytet musieliśmy uznać Josepha Ratzingera. Wśród niemieckich autorytetów podziwialiśmy jeszcze Karola Lehmanna i Waltera Kasper. Obaj zostali zresztą później doktorami honoris causa naszego Uniwersytetu. Potem zastanawialiśmy się, które z dzieł tych teologów jest dla współczesnego zrozumienia Kościoła najważniejsze. I tu Karol Wojtyła zgodził się ze mną, że było to właśnie „Wprowadzenie do Chrześcijaństwa” Ratzingera. 

Zdobycie tej pozycji w ówczesnej komunistycznej Polsce wcale nie było takie proste. Udało mi się ja kupić dzięki temu, że miałem wujka, starszego kuzyna mojej matki, który mieszkał w Szwecji. Będąc u niego z wizytą zobaczyłem w witrynie sklepowej jezuickiej księgarni właśnie „Wprowadzenie do Chrześcijaństwa" w języku niemieckim. Książka kosztowała 27 Koron. Wszystkie pieniądze, jakie mogłem wywieźć wówczas z Polski, to było 25 koron. Stanowiło to mniej więcej 5 dolarów. Próbowałem uprosić jezuickiego braciszka, żeby sprzedał mi książkę taniej. Tłumaczyłem mu, jak strasznie mi na tej pozycji zależało. Ale niestety nie dał się przekonać. Jedynie zgodził się ją odłożyć, do czasu kiedy sobie brakujące 2 korony zdobędę. Był to jedyny egzemplarz tej książki, jaki posiadał.

Zwróciłem się z prośbą o te dwie korony do mojego wujka, który mieszkał w Szwecji już 47 lat. Ten jednak nie krył zdumienia, jak można jechać za granicę nie posiadając w ogóle pieniędzy. Potraktował to jako przejaw nieodpowiedzialności i nie zlitował się. 

Udało mi się jednak nawiązać współpracę z jednym ze szwedzkich czasopism „Nowości Dnia” (“Dagens Nyheter”), dla którego napisałem artykuł o założycielu zgromadzenia sióstr służebniczek. W ten sposób dostałem swoje pierwsze w Szwecji honorarium, które starczyłoby na kilka książek. Stąd też uradowany poszedłem od razu kupić pracę Ratzingera. Z posiadania tej książki cieszyłem się też niezmiernie ze względu na moich kolegów. Wiedziałem, że książka ta była w Polsce całkowicie niedostępna. Dlatego pełen radości i entuzjazmu wracałem do Lublina. 

Z Trelleborg wypłynąłem NRD-owskim promem Sassnitz. Akurat czytałem tę książkę na pokładzie, kiedy przyszła enerdowska kontrola paszportowa i celna. Podchodzi do mnie wysokiej rangi oficer i pyta mnie co czytam i w jakim języku. Kiedy powiedziałem mu, że książka jest po niemiecku, wyraził wolę zobaczenia jej. Nie miałem nic przeciwko temu i tym bardziej się zdziwiłem, kiedy chciał mi ją zabrać.

Twierdził, że wwożenie zachodnioniemieckich książek do NRD było kategorycznie zakazane. Tłumaczyłem mu, że przez NRD jadę tranzytem, że książkę zabiorę ze sobą. Opowiadałem mu o swojej pracy uniwersyteckiej, na potrzeby której tę książkę kupiłem. Oficer był stanowczy. Ale sprawa była dla mnie ważna więc wyrwałem mu książkę Ratzingera z ręki siłą. Oświadczyłem mu, że zdobyłem ją z wielkim trudem i nie zamierzam jej się pozbywać.

Dał za wygraną, zapowiadając, że polskie władze celne mi ją z całą pewnością zabiorą. I rzeczywiście ledwo w Berlinie do pociągu do Warszawy wsiadłem, natychmiast podszedł do mnie porucznik wraz z dwoma żołnierzami z zamiarem odebrania mi tej „zachodnioniemieckiej książki”. Znowu tłumaczyłem mu, że jestem wykładowcą na uniwersytecie w Lublinie, że ta pozycja jest ważna również dla świeckich studentów na Katolickim Uniwersytecie w Lublinie. Zapewniałem, że jest to mądra, współcześnie napisana książka i że zawiera wyłącznie treści teologiczne. „Zgodnie z procedurami książek takich nie wolno przewozić, więc jestem zmuszony ją Panu odebrać,” uznał polski porucznik. Byłem załamany, tyle nadziei i trudów na darmo. Myślałem, że świat mi się zawalił. Porucznik włożył książkę do teczki, puścił swoich żołnierzy przodem i kiedy zostaliśmy na chwilę sami, zasugerował mi, żebym poszedł za chwilę do toalety. W pierwszym momencie uznałem to za drwinę lub żart. Ale kiedy pociąg ruszył biegnę do toalety i rzeczywiście, moja książka tam leżała. Pomyślałem o cynicznym uśmiechu enerdowskiego celnika, który tak był pewny, że polskie władze mi książkę odbiorą. To była różnica między polską a enerdowska mentalnością. Ten polski porucznik rozumiał o wiele więcej. Potrafił dostrzec bezsensowność przepisów, a enerdowski celnik trzymał się ich ślepo. Nawet tranzyt takiej książki uważał za zagrożenie dla enerdowskiej racji stanu. 

Kiedy poznałem już Ratzingera osobiście jako prefekta kongregacji wiary opowiedziałem mu, z jakimi trudami zdobyłem jego pierwszą książkę. I jakie cierpienia duchowe z nią były związane. Kardynał bronił się, że to nie jego wina. Musiałem mu zaprzeczyć. Napisał książkę, która była tak fascynująca, że tyle kłopotów było dla niej warto ponieść.

Pracę tą równie wysoko ocenił kardynał Karol Wojtyła. Uważał, że zawiera ona nowe, autentyczne treści. Dlatego on w pełni rozumiał moje poświęcenie w staraniach o tą książkę. Chwalił mnie, że jednak ją wywalczyłem i przywiozłem do Polski, Miałem rzeczywiście dużo szczęścia. Była to zupełnie nowa pozycja, która ukazała się zaledwie kilka dni wcześniej w Niemczech, a księgarz w Sztokholmie już ją miał na swojej półce. Ja byłem więc przypuszczalnie pierwszy, którą ją miał w Polsce. 

Moje naukowe kontakty z Josephem Ratzingerem zaczęły się stosunkowo wcześnie przy okazji przygotowań mojej pracy habilitacyjnej. Zamierzałem napisać ją na temat wielkiego teologa dialektycznego, Karola Bartha z Bazylei Szwajcarskiej. Ale nie byłem do końca pewny, czy jest to temat, który nadaje się na pracę habilitacyjną. Napisałem do kilku wybitnych teologów listy z pytaniami, co myślą o moich badawczych zamiarach. Wydawało mi się, że najwybitniejszym specjalistą od teologii Karola Bartha był Hans Urs von Balthasar. Wielka indywidualność posługująca się trzema macierzystymi językami – francuskim, włoskim i niemieckim. 

Nawet sam Barth przyznawał, że Balthazar jest najlepszym specjalistą – znawcą jego teologii, a jego krytyka najbardziej trafna. Nic więc dziwnego, że przede wszystkim zwróciłem się do niego z moimi pytaniami. Ale Balthazar odradzał mi pisanie pracy habilitacyjnej na ten temat, twierdząc, że Barth jest na dłuższą metę nudny i w gruncie rzeczy nic oryginalnego do teologii nie wnosi. 

Ale napisałem również list do Josepha Ratzingera, który był wówczas profesorem w Tübingen. Mimo tego odpowiedź otrzymałem napisaną przez Hansa Künga. Byłem bardzo zdziwiony, bo nie wiedziałem jeszcze wówczas jak bardzo obaj teolodzy byli zaprzyjaźnieni. Okazało się, że Ratzinger w tym czasie w Stanach Zjednoczonych i prosił go o prowadzenie jego prywatnej korespondencji. Zresztą Ratzinger odpowiadał przy innych okazjach również na listy Künga, kiedy to ten teolog był tam profesorem gościnnym.

Otóż okazało się, ze Küng napisał na Sorbonie dwutomowa pracę doktorska właśnie na temat Bartha i był tą postacią bardzo zafascynowany. Cieszył się z mojej inicjatywy i gorąco zachęcał do kontynuacji badań nad Barthem. Uważał go za wyjątkowo oryginalnego myśliciela, którego koncepcje są inspirująca dla dalszych, nowoczesnych rozważań teologicznych. Była to dla mnie ważna informacja. 

Po trzech miesiącach otrzymałem również pismo od Josepha Ratzingera, który po powrocie ze Stanów osobiście odpowiedział mi na list. Potwierdził stanowisko Künga i również radził kontynuację moich zainteresowań Barthem. Ratzinger uważał, że był to oryginalny myśliciel, który stworzył fundamenty pod nośną teologię, do której można przekonać wielu współczesnych intelektualistów. 

Dzięki tej korespondencji udało mi się bliżej poznać także Künga. W tym czasie narastał już z wolna jego konflikt z kościołem. Wówczas prefektem kongregacji nauki wiary był chorwacki biskup, Franjo Šeper, który zdecydowanie chciał go pozbawić prawa kościelnego nauczania. I zamierzał tego dokonać osobiście przed odejściem na emeryturę.

O konflikcie tym rozmawiał ze mną również Ojciec Święty, Jan Paweł II. Przekonywałem go, że Hans Küng był co prawda nieobliczalny, ale niezwykle kreatywny. Jego błędem było radykalne formułowanie poglądów, co budziło protesty i sprzeciwy. Künga uważałem za wybitnego intelektualistę, którym kierowały wątpliwości i próby poszukiwań odpowiedzi na wyzwania współczesnego człowieka. Przekonywałem Ojca Świętego, że instytucjonalne zerwanie Kościoła z tym wybitnym myślicielem nie byłoby dobre. Wydawało mi się, że przekonałem Jana Pawła II. Obiecał rozmowę z Biskupem Šeperem i próbę załagodzenia konfliktu. Prosił, żebym również osobiście porozmawiał z prefektem.

Rozmowę z biskupem Šeperem rzeczywiście podjąłem, ale już na niewiele się to zdało. Miał on w sprawie Hansa Künga wyrobione zdanie i żadne argumenty do niego nie docierały. Podjął decyzję o zabraniu mu venia legendi, czyli prawa nauczania na uczelni katolickiej. Od tego momentu Küng nie mógł więcej twierdzić, że jest “oficjalnym katolickim teologiem”. Ojciec Święty decyzję tę ostatecznie zatwierdził, a sam Küng nie podejmował więcej prób powrotu na łono kościoła. Opracował nawet własne wyznanie wiary.

Rozeszły się wówczas także drogi Künga i Ratzingera, może również dlatego, że po 1968 roku Ratzinger przeniósł się do Regensburga, potem w 1977 roku został biskupem ordynariuszem archidiecezji Monachium i Fryzyngi. 

Z kardynałem Josephem Ratzingerem zetknąłem się osobiście właśnie w tym okresie. Był wówczas przewodniczącym konferencji teologów systematycznych Europy, w której uczestniczyłem jako przedstawiciel KUL-u. Byłem zresztą właściwie jedynym przedstawicielem teologów polskich, który uczestniczył w tych zebraniach. Ratzinger, jako przewodniczącym konferencji, wyznaczył mi kiedyś temat referatu głównego na temat „Duch Święty jako obecność Jezusa Chrystusa dzisiaj". Było to trudne zadanie bo wymagało połączenia zarówno średniowiecznej patrystyki jak i współczesnej teologii. Ale udało się, Ratzinger mój referat zapamiętał i później często do niego wracał. 

Kiedy bywałem w Rzymie, zawsze go też chętnie jako późniejszego prefekta Kongregacji Nauki Wiary odwiedzałem. Uczestniczyłem wówczas w pracach 4 komisji, czy w 4 gremiach watykańskich, co powodowało, że bywałem w tym mieście często. Prawie zawsze zapraszał mnie na krótką rozmowę, zawsze potrafił dla mnie znaleźć czas. Nawet podczas posiedzeń kongregacji spotykał się za mną prosząc, bym poczekał na przerwę w obradach.

W czerwcu 1983 roku namówiłem go jako perfecta kongregacji wiary do przyjazdu na Górę Św. Anny, podczas pielgrzymki związanej z uroczystością Piotra i Pawła. Była to pielgrzymka mężczyzn i młodzieży męskiej. Stała się ona okazja do sprowadzenia wielu teologów i biskupów na Opolszczyznę, nawet kardynała Arnsa z Sao Paulo. Chciałem, żeby ludzie mogli zobaczyć najwybitniejszych „mędrców” kościoła. Ale kiedy Kardynał Ratzinger dowiedział się, że ta pielgrzymka wypadła w 5 dni po wizycie papieża na Górze św. Anny, prosił mnie żeby jego odwiedziny przesunąć o rok. 

Był przekonany, że 5 dni po wizycie Ojca Świętego nikt nie przyjedzie w to samo miejsce. Ale programy były już rozpisane, a kardynał Ratzinger miał tę pielgrzymkę prowadzić. Miała to zresztą być pielgrzymka dziękczynna za pierwsze odwiedziny papieża w tym miejscu w historii i była już zapowiedziana we wszystkich kościołach na Śląsku. Nie było już odwrotu. Byłem zresztą pewny, że przybędzie na nią wielu wiernych. Miałem rację, na pielgrzymkę przyjechało wówczas około 50 000 mężczyzn.

Nie mogliśmy się nawet pomieścić w grocie, ale na szczęście stał jeszcze ołtarz papieski i cała radiofonizacja działała. Toteż zdecydowaliśmy się na przeniesienie mszy w tamto miejsce. Kiedy Kardynał Ratzinger zobaczył takie wielkie rzesze wiernych był głęboko zaskoczony i nie mógł uwierzyć swoim oczom. 

Ale miałem dla niego jeszcze jedną niespodziankę. Kardynał Ratzinger często opowiadał, jak to z Austrii przeprawiał się promem przez Inn do swojej rodzinnej miejscowości Marktl w Bawarii. Ponieważ umówieni byliśmy, że po mszy pojedziemy do mojego rodzinnego domu, to najkrótsza droga wiodła właśnie przez prom w Zdzieszowicach. Ten tradycyjnie napędzany siłą ludzkich mięśni prom zrobił na Ratzingerze ogromne wrażenie. I razem wspólnie ciągnęliśmy liny promu, żeby przedostać się na drugą stronę Odry.

Kiedy przyjechaliśmy do mojego rodzinnego domu w Brożcach czekało go kolejne zaskoczenie. Trudno było mu uwierzyć, że wszyscy moi bracia, a żyli wtedy jeszcze wszyscy trzej starsi, tak swobodnie mówią po niemiecku. Próbował dochodzić, jak było to możliwe. Przypomniałem mu rzecz niby powszechnie znaną, acz nie zawsze uświadamianą, że do państwa polskiego moja rodzinna ziemia została przyłączona dopiero w 1945 roku. Poprzednio wszyscy mówili tu po Śląsku i po niemiecku i chodzili też do niemieckich szkół. Moi starsi bracia zdążyli jeszcze przed 1945 rokiem pokończyć nie tylko szkoły podstawowe, ale nawet zawodowe. „Rzeczywiście” - przyznał kardynał. 

Najlepiej jednak zapamiętał rozmowę z moim najmłodszym bratem Bernardem, który z racji wieku po niemiecku mówił najsłabiej. Chodził do niemieckiej szkoły tylko rok, ale też potrafił się z Josephem porozumieć. I otóż ten Bernard mówi do Ratzingera, „Herr Kardinal, das Deutsche ist für mich nicht so ciężki, aber das schlimmste ist das betonieren”. (Księże Kardynale, niemieckie nie jest dla mnie ciężki, ale najtrudniejsze jest betonowanie). Zamiast „betonen” (akcentować) powiedział „betonieren” (betonowanie). Joseph uśmiał się serdecznie.

Ale od tego czasu za każdym razem pytał mnie, jakie postępy robi mój brat w „betonowaniu”. Dalej spotykaliśmy się w Rzymie czy to w kongregacji wiary, czy u niego w domu, jak jeszcze żyła jego siostra Maria. Wtedy mieszkał nad Walterem Kasperem na Piazza Leonina w Rzymie. Siostra Ratzingera gotowała wspaniale. Uzupełnieniem tych spotkań były jego fortepianowe koncerty. Joseph grał z wielkim zaangażowaniem, znakomicie wykonywał dzieła Mozarta.

Pierwszą ponoć prywatną rzeczą, jaką Ratzinger kazał przenieść do Watykanu po jego wyborze na papieża, był jego fortepian. Stoi w jego mieszkaniu oczywiście do dziś w centralnym miejscu. Zawsze kiedy chce się uspokoić, wewnętrznie wyciszyć, odnaleźć w sobie duc in altum, głębie swojego Ja, wtedy zasiada do fortepianu. 

Ten pobyt w Polsce utkwił Ratzingerowi w pamięci bardzo. Potem był moim gościem w Polsce jeszcze trzy razy. Spał za każdym razem w tym samym pokoju, gdzie już wcześniej wybitni kardynałowie nocowali. Również Jan Paweł II nocował w tym pokoju. Dlatego kiedyś nazywaliśmy ten apartament kardynalskim. Ale teraz może on bez wątpliwości nosić nazwę „papieski”.

Tego wieczoru, kiedy przyjechaliśmy z pielgrzymki z Góry Św. Anny miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. Mój przyjaciel Gerard Sobotta był proboszczem w Kątach Opolskich. W tym czasie postanowił wybudować filię swojej parafii w Choruli. Już wcześniej obiecałem mu, że przyjadę na poświecenie kamienia węgielnego jego nowego kościoła. Ale zaproponowałem Josephowi, żeby zrobił to za mnie. Powstał oczywiście problem w jakim języku miałaby się taka ceremonia odbyć. Postanowiliśmy, będzie ona po łacinie, a kazanie po niemiecku, które zobowiązałem się tłumaczyć 

Kiedy przyjechaliśmy do Choruli wśród tamtejszych wiernych zapanowało oczywiście wielkie poruszenie, że na poświęcenie kamienia węgielnego ich kościółka przyjechał niemiecki kardynał z Rzymu. Msza udała się znakomicie, kazanie tłumaczyłem krok po kroku, kiedy robił ku temu przerwy. 

Takie wystąpienia w tamtych czasach nie były wcale proste, ani same przez się zrozumiałe. Kiedy tylko gdzieś publicznie pojawiał się kardynał czy biskup z zagranicy, wtedy też natychmiast pojawiali się urzędowi słuchacze kontrolujący ich „political correctness.” Musiałem jakoś rozładować sytuacje. Tłumaczyłem, że Kardynał Ratzinger zna co prawda siedem języków, ale żadnego słowiańskiego. Dziś żałuję, że nie namawiałem kardynała już wtedy do nauki języka polskiego. 

Oczywiście pojawiły się natychmiast skargi ze strony rodziców, którzy ubolewali nad tym, że ich dzieci nie rozumieją po niemiecku, że w szkole muszą się uczyć tylko rosyjskiego. 

Wtedy przekonywałem ich, że rosyjski jest też wielkim światowym językiem, w którym tworzyli wybitni twórcy literatury. Język ten jest wielką wartością i skoro mają szansę przymusowego uczenia się tego języka, to nie powinni jej marnować. Długo im to per longum et latum tłumaczyłem. Ale tej wioskowej młodzieży do radosnego i pilnego uczenia się języka rosyjskiego zachęcić mi się nie udało, moje argumenty nie przekonywały, zwłaszcza ich rodziców.

Przy okazji opowiadałem im o moich szkolnych czasach, kiedy chodziłem do gimnazjum Carolinum w Nysie. Tam też uczono rosyjskiego, ale również francuskiego i łaciny. Mnie zależało już wówczas najbardziej na łacinie, ponieważ upatrywałem w niej klucza do wielkiej europejskiej kultury. I miałem to szczęście, że mogłem się tego starożytnego języka uczyć, za co Bogu dziękowałem.

Najbardziej sytuacją zdziwiony był sam Ratzinger. Kiedy wracaliśmy do Opola miał nieomal pretensje, że tak długo w moim tłumaczeniu mówiłem na temat rosyjskiego, chociaż on sam o tym języku nie wspomniał ani słowa. Wtedy opowiadałem mu o losie tych młodych ludzi, którzy nie mieli możliwości uczenia się innego języka. O ich skargach na te niechciane i nielubiane lekcje, na marnowanie czasu. Ubawił go niezmiernie mój zapał do rosyjskiego. Uznał, że go w ten sposób w oczach ówczesnych władz ideologicznie ustawiałem i to w tak przekonywujący sposób. 

W każdym razie to poświęcenie tego kamienia węgielnego bardzo mu utkwiło w pamięci. Od tego czasu zawsze jak się spotykamy to pyta mnie o losy „jego katedry w Choruli”. Nawet ostatnio sugerował, że jak jeszcze raz przyjedzie do Polski, to musi koniecznie odwiedzić ten kościół.

Przy okazji namawiałem go do pobytu w Kamieniu Śląskim w Sebastianeum Silesiacum. Zapewniałem, że władze sanatorium na pewno zgodzą się na ten czas je dla nas zamknąć. Wtedy mielibyśmy wiele czasu na różne intelektualne i teologiczne dysputy. I przy okazji będzie mógł znakomicie wypocząć. Być może uda się ten plan jeszcze zrealizować. Mam nadzieję, że Bóg da nam jeszcze długo zdrowie.

 Przecież on był u mnie już trzy razy z wizytą i był specyfiką naszego regionu bardzo zafascynowany. Podobała mu się zarówno specyficzna kultura śląska, jak i w ogóle polska. Ratzinger lubi też bowiem bardzo Kraków i Warszawę. Dostrzega różnice między tymi regionami upatrując w tym nowoczesność. Zjednoczona Europa przyszłości będzie Europą regionów. I to właśnie regiony będą decydować o jej obliczu jako „pojedynczej różnorodności”. 

Wizyta Benedykta XVI do Polski w 2006 roku była wielkim wydarzeniem. Jestem też pod ogromnym jej wrażeniem. Zwłaszcza pozostał mi w pamięci jego pobytu w Oświęcimiu. Przybycie Ojca Świętego na teren dawnego obozu zagłady budziło zresztą, co zrozumiałe, największe zainteresowanie zarówno w Polsce jak i w Niemczech.

 Największą wartością tego wydarzenia była nie tyle sam jego obecność w Oświęcimiu, co jego niezwykłe w mądrości przemówienie. Było ono tak głębokie, przemyślane i jednocześnie tak inne od tego, co na ten temat zostało wcześniej powiedziane. Nie było w tym przemówieniu żadnej polityki, żadnej ideologii, tylko wielki umysł tego wielkiego Bożego człowieka. Jego osobowość i potężne serce, które mu to przemówienie dyktowało.

On był absolutnie szczery, precyzyjny i jednocześnie żadna chyba myśl tego wystąpienia nie była do podważenia. On chciał po prostu wyjaśnić etiologię zła, etiologię tych fabryk śmierci w Niemczech. Zresztą założonych nie tylko na terenie Rzeszy, ale również w Polsce i w innych krajach europejskich, którymi zawłaszczył. Zbrodniczy dyktator, ten, który tyle zła przyniósł całemu światu i przede wszystkim Europie. Dlatego z wszystkich interpretacji tego zła, tak mi się zawsze wydawało, z wszystkich możliwych ujęć, Benedykt XVI wybrał „teologicznie” tę najwłaściwszą. 

Już po jego kazaniu w Oświęcimiu ukazała się publikacja pod tytułem „Gdzie był Bóg - przemówienie w Oświęcimiu". I do tego przemówienia ustosunkowują się laureat pokojowej nagrody Nobla Elie Wiesel, nasz Władysław Bartoszewski i twórca nowej teologii politycznej Johann Baptist Metz, profesor z Monastyru. I rzeczywiście, ta intensywna dyskusja wokół tego przemówienia jest uzasadniona. Ale nowa publikacja Haina Posener’a o „Wyprawie krzyżowej Benedykta XVI” mająca ukazać agresję Watykanu w odniesieniu do współczesnej społeczności jest niezwykle „smutnym” zjawiskiem. Dawno nie spotkałem książki takiej książki. Wydaje się bowiem, iż zamiast farbą drukarską, została napisana nienawiścią. Już we wstępie autor stwierdził, że to będzie to „eine Streitschrift”, że książka zawiera radykalną krytykę Benedykta XVI. I rzeczywiście takiej miażdżącej krytyki dokonał. W zakończeniu posuwa się nawet już wprost do drwin pod adresem Ojca Świętego. 

Zaczyna między innymi też w ten sposób: „co to za człowiek?", „co za istota?", kiedy go proszono żeby opowiedział jakiś żart, jakieś wydarzenie z lat młodzieńczych, czy z lat studiów, to nie był w stanie niczego powiedzieć. Jedynie co zapamiętał, to obronę swojej pracy habilitacyjnej. 

Rzeczywiście Ratzinger miał początkowo problemy z obroną pracy habilitacyjnej. Jego drugi recenzent Michael Schmaus, monachijski profesor, zakwestionował jego rozprawę, napisał po prostu negatywną recenzję. Nie podobały mu się przede wszystkim jej dwa pierwsze rozdziały. Do dwóch pozostałych nie miał specjalnych zastrzeżeń. Ratzinger wybrał rozwiązanie więc najprostsze: usunął po prostu pierwsze dwa rozdziały, napisał nowy wstęp i ponownie przedłożył tę samą książkę do oceny. Okazała się naukowym sukcesem autora… 

Ale wróćmy do wyżej wymienionej zjadliwej publikacji. Jej autor bez żadnego intelektualnego respektu, usiłuje po prostu papieża zdyskredytować i to na sposób swoistego rodzaju „teutońskiej buty”, a właściwie to w stylu współczesnego agresywnego ateizmu anglosaskiego Richarda Dawkinsa i jemu podobnych ideologów.

W kontekście wszystkich dyskusji na temat wystąpienia Benedykta XVI w Oświęcimiu trzeba powiedzieć, że właściwie tutaj dowiódł on – w moim przekonaniu – swej wyjątkowej moralnej, intelektualnej i teologicznej klasy.

Nie rozważał w nim kontekstu politycznego, tylko starał się dać w nim odpowiedź na dręczące pytania dotyczące wiary i źródeł zła. „Gdzie był wtedy Bóg?”. Odpowiedź brzmi – „Na krzyżu” i tak dał się wypchnąć na margines historii, utożsamiając się z ofiarami. Bóg był w każdym zamordowanym, w każdym zakatowanym, w każdym oświęcimskim więźniu, także tym, który rzucał się z rozpaczy na druty pod prądem wysokiego napięcia. Tak radykalizm wiary idzie w tym kierunku: w każdym ukrzyżowanym, w każdym zastrzelonym, w każdym zamordowanym więźniu był także sam Chrystus.

Dokładnie tak samo zwykła to był ujmować wrocławianin Dietrich Bonhoeffer. On też uważał, że w niektórych wypadkach historycznych, których nie jesteśmy w stanie pojąć, Bóg daje się wypchnąć na sam margines, wypchnąć z biegu historii poza jej nawias.

W każdym razie, kończąc, musimy podkreślić, iż bez Jana Pawła II nie mielibyśmy Benedykta XVI. To właśnie papież z Polski utorował drogę papieżowi z Niemiec. Wydaje się więc, iż na ten luksus „mógł sobie pozwolić jedynie Duch Święty”. Wierzymy bowiem, iż to On właśnie jest przy każdym konklawe obecny, podobnie jak podczas autentycznego soboru ekumenicznego. Gdyby bowiem naszym obu narodom przyszłoby go wybierać, Niemcy by tego zapewne nie uczynili, bo dla wielu uchodził przecież za „pancernego kardynała”. Dla Polaków zaś: Niemiec i papież jakoś z sobą nie harmonizują… A jednak się tak stało. To po prostu swoistego rodzaju znak czasu, będący też znakiem nieba. Bowiem bez pełnego pojednania tych właśnie obu narodów nie zaistnieje w pełni zjednoczona Europa, jako prawdziwa wspólnota ducha, tj. wspólnota kultury i wartości, która jako taka mogłaby się dla współczesnego świata stać swoistego rodzaju „nowym Betlejem”.

 

Referat ten wygłosił Arcybiskup Alfons Nossol na konferencji dotyczącej wizyty Benedykta XVI w Polsce w roku 2006. Pokłosiem tej konferencji była zbiorowa monografia „Chrześcijański etos życia publicznego”, w której ukazał się ten referat. Konferencja, której organizatorem był prof. Sebastian Fikus, odbyła się 11 marca 2011 roku. Oprócz arcybiskupa Nossola wziął w niej udział również ówczesny rektor Uniwersytetu Opolskiego, prof. Sławomir Nicieja.
Publikacja dostępna w całości za darmo tutaj

This is some text inside of a div block.
Autor:

Więcej artykułów

Ślązacy, mniejszość śląska, język śląski
No items found.

Uznano odrębność języka śląskiego!

Rysuje się kuriozalna sytuacja. Wiele wskazuje na to, że wkrótce będziemy mieli na Górnym Śląsku dwie duże mniejszości- niemiecką i śląską. Obie posługują się tym samym językiem i obie odwołują do tych samych tradycji historycznych. Różnią się w zadzie wyłącznie politycznymi liderami. Uchwała polskiego Sejmu w sprawie uznania języka śląskiego może przynieść ze sobą bardzo poważne przesunięcia.

Czytaj dalej
Prezydent Jacek Wojciechowicz Razem dla Raciborza
Kultura
Ludzie
Polityka

Kolega Eichendorffa na zebraniu DFK

Kiedy w połowie lat 90-tych Jacek Wojciechowicz był wiceprezydentem Raciborza, odbudował pomnik Eichendorffa w samym centrum miasta. W późniejszych latach kolejni prezydenci nie wykazywali się już takim zrozumieniem dla potrzeb środowisk niemieckich w Raciborzu. Wojciechowicz, który stara się po 30 latach o powtórny wybór na prezydenta, pragnie do tamtych tradycji nawiązać.

Czytaj dalej
Grupa Regios
Tożsamość
Polityka

“Regios” czyli postulat środka

Z rozczarowania różnymi organizacjami autochtonów część środowisk młodzieżowych postanowiło założyć niezależną organizację młodzieżową Regios. W swoich założeniach nawiązuje ona do holistycznego spojrzenia na historię regionu ze szczególnym uwzględnieniem czasów cesarstwa. Oficjalnej organizacji mniejszości niemieckiej dalece się jednak nie chcą podporządkować.

Czytaj dalej